Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Symforan spodziewał się, że go ułagodzić i zawrócić będzie się starała, omylił się na ten raz, zawsze grzeczna w tej chwili była tak oburzoną, że go nie wstrzymywała wcale. — Wyszedł więc w wielkiej pasyi, tak że w ganku spotkawszy się z Sochaczewskim, który nie wiedząc o niczem, przyjaźnie go powitał, rękę mu cofnął i zawołał: Wszyscyście mi tu wrogi... nie zbliżaj się waćpan tu do mnie — maleńki ja sobie jestem to prawda, a jednak wy mnie popamiętacie!!
To mówiąc krzyknął na konie, rzucił się na bryczkę i odjechał.
Sochaczewski osłupiał i nie rychło opamiętawszy się, pobiegł do pokojów rozpytać co się stało, bo się zląkł.
Zastał panią Pstrokońską chodzącą żywo po saloniku, zarumienioną z gniewu.
— Moja dobrodziejko — zawołał z progu — spotkałem tego trutnia wychodzącego ztąd — czy oszalał, czy co? Uchowaj Boże co przykrego pani mojej powiedział, to go na miazgę splaszczę...
— Daj mu pokój — uśmiechając się odpowiedziała gospodyni, może ja mu chyba nieprzyjemną prawdę musiałam powiedzieć i to go tak rozgniewało... Bóg z nim.
— Ale o cóż poszło?
— Ujęłam się za Żymińskiego tego, którego on nie wart rzemyka... bo się go zaprzysięga prześladować i mści się za to, że dzierżawę po nim wziął... Człowiek mi się podoba, i kłamać nie umiem, wzięłam więc jego stronę.
Sochaczewski ochłonął...