Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdaję mi się, że pan tego niedokażesz, spokojnie poczęła pani Benigna, krwi sobie daremnie napsujesz tylko — jemu nie zrobisz nic, mnie zań przykrość.
— O! że nie daruję mu, to nie daruję — zapalczywie kończył Górnicki. I zdemaskuję go i przekonam państwo, jakich wy tu ludzi oburącz przyjmujecie.
— Zkądże wiesz o nim — że go zdemaskować możesz?
— Zkąd? oto znać ptaszka po cholewach! ho! ho! Uczciwy człek znajdzie koło domu robotę, poszlakowany tylko jedzie daleko, gdzie o nim nie było słychu, powtóre, znam ja się na ludziach... Układny człeczek! lisia natura... ja mu z twarzy czytam, co to za ptasio... Zobaczycie państwo! zobaczycie... Prześladować go będę, nękać... mścić się, aż go ztąd wygryzę i pójdzie jak nie pyszny tam, zkąd go tu licho przyniosło.
Pani Pstrokońska zarumieniła się aż z gniewu, którego powstrzymać nie mogła — nie chciała we własnym domu przykrego powiedzieć wyrazu gościowi, ale się odezwała krótko i dobitnie.
— Nie mów no pan hoc, aż przeskoczysz.
— Pani go bierze w obronę? spytał Górnicki.
— Całą siłą, bo niesprawiedliwości nie cierpię, a mściwymi ludźmi się brzydzę.
Górnicki wstał z kanapy żywo.
— No — to ja tu gdzie mój wróg ma takich przyjaciół, nie mam pono co robić i — kłaniam uniżenie.
Pani Pstrokońska wstała z wielką powagą, ukłoniła mu się w milczeniu, nie mówiąc słowa i pożegnała.