Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdyby dziś, ale nie tu.
Zdziwiony mocno, młody doktór skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Pan ztąd pojedziesz ze mną, do mnie... nawet gdyby godzina była spóźniona, ja z panem dziś mówić muszę....
Głos jej drżał, patrzyła mu w oczy...
W pokoju byli sami... za nimi tylko gonił pałający wzrok Adolfiny.
— Pani droga — rzekł osłabłym głosem Mieczysław — mówmy tu... zaraz... ja jestem na jej rozkazy...
Serafina chwyciła jego rękę z jakiemś prawie obłąkaniem.
— Mieczysławie — zawołała — przywiodłeś mnie do tego, że ja ci się sama oświadczyć muszę... choćbym odrzuconą być miała... Chcesz ręki mojej?...
Drżała w jego dłoni... co się z nim stało? co pomyślał... jakie uczucie miotało sercem? któż to odgadnie... ale ujął rękę podaną i poniósł ją, ściskając, do ust w milczeniu.
— Aż do śmierci — szepnął cicho — byłaś mi siostrą, opiekunką, aniołem stróżem, matką sierot... bądź panią moją...
Muzyka która w tej chwili słyszeć się dała, nie dozwoliła w drugim pokoju pochwycić okrzyku, który wydały usta Serafiny... spuściła głowę na piersi Mieczysława i powtórzyła.
— Aż do śmierci jam twoja!
Nawet na myśl jej nie przyszło, że ktoś mógł widzieć ten ruch, ten uścisk, to zbliżenie ich dwojga,