Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tować nie mogła. Rzuciła mu się na szyję, nie mówiąc słowa, i uścisnęli się oboje...
— Nie traćmy otuchy, nie zrażajmy się — rzekł Mieczysław, — jeszcze dwa lata — wszystko będzie skończone...
Dwa lata! jakże to one zbiegają rychło, gdy się je pragnie powstrzymać... dwa lata to dwa oka mgnienia... ale dwa lata nędzy, głodu i troski... dwa wieki! Czas niby równy — jest przecie miarą zupełnie stosunkową, gdy go z uczuciem złożym razem... Skraca się, przedłuża... staje nieskończonością prawie... Można go rozdrobnić na niezliczone drgnienia i pochłonąć jednym łykiem. Jest miarą dla chodu nóg, ale nie dla bicia serca...
Zaraz w kilka dni potem przypadał wykład profesora Variusa. Mieczysław swoim zwyczajem usiadł w jednej z pierwszych ławek aby notować. Varius ukazał się na katedrze z ową twarzą jak dzień pogodny jasny — począł mówić, lecz rzucając oczyma po sali, tak unikał zręcznie ucznia dawniej ulubionego, jakby go widzieć nie chciał. Niewiele to obeszło Mieczysława. Dostrzegł wszakże nazajutrz i dni następnych, że przyjaciele profesora i koledzy, przyjaźni mu dawniej, również go unikali i zdala się trzymali od niego. Powoli ta oziębłość stała się tak zaraźliwą, iż przeszła do towarzyszów Micia i opasała go jakby lodowatem kołem. Przyczyny jej dociec było niepodobna, ani chciał tego probować sierota, w którym ostracyzm ów dumę obudził — lecz zabolał. Unikano rozmowy z nim, usuwano od ławki, przy wyjściu pośpieszali wszyscy, aby się z nim, jak z zapowietrzonym, nie zetknąć.