Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kochany Martynianie, muszę ci ją zatruć, mam obowiązki względem siostry idzie mi o jej dobrą sławę. Jeśliż matka nie wie że pojechałeś i że miałeś być u nas, ja cię u siebie w domu przyjmować nie mogę.
Martynian się porwał prawie gniewny.
— Ja jestem przecie swobodny, dano mi wolę... mogę czynić co mi się podoba! — zawołał.
— Choćby i tak było, zależysz zawsze od rodziców i bez ich wiedzy...
— Miciu! ty chyba żartujesz, by mnie męczyć.
— Martynianie, mowie seryo, idzie mi o siostrę. Źleś zrobił żeś przyjechał.
Już niewiadomo jakby się był ów spór coraz żywszemi prowadzony głosami skończył, gdyby gwałtownie nie zapukano do drzwi. Mieczysław podbiegł do nich.
— Nie wchodzę, bo niewolno — odezwał się głos kobiecy — ale wiem że pan masz gościa ciotecznego brata. Bez żadnej wymówki, nie słuchając żadnych w świecie ekskuz ubrania, godziny, zabieram was wszystkich do siebie.
— Ale pani dobrodziejko, szeptał błagająco Mieczysław.
— Proszę, rozkazuję, wymagam, nie słucham.
Martynian, dla którego to tak w porę przyszło, choć nie wiedział ani kto prosił, ani dokąd, wyrwał się prawie gwałtem, prezentując się pani Serafinie. W ten sposób chciał zmusić Mieczysława, aby się nie wymawiał i zyskać parę godzin towarzystwa Lusi, od której jutro nielitościwy brat mógł go odepchnąć.