Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jako żywo, postanowionem to nie było, posłuszna jednak siostra zrozumiała brata, i milczącym ruchem głowy potwierdziła. — Zatem my idziemy i nie będziemy ci przeszkadzali — dodał Mieczysław — zabrawszy z sobą Martyniana, poszedł z nim razem do studenckiego pokoiku. Widok tej izdebki, do której Lusi przystęp był wzbroniony prawie, wieśniaka przestraszył. Oprócz mnóstwa książek, pełną była kości i słojów, narzędzi jakichś tajemniczych, flaszek i medycznych rupieci. Trzeba było krzesełko uprzątnąć z nich, aby gościa posadzić. Mieczysław chodził zakłopotany.
— Jakżeś ty się tu wyrwał? — zapytał.
— Najprościej w świecie, przyjechałem z domu — bo od kilku tygodni mieszkam w Zanokcicach, które mi rodzice oddali.
— Mówiłeś im że jedziesz?
— Nie było potrzeby.
Mieczysław zamilkł posępnie. — Mój drogi — rzekł po chwili, nie wątpisz że mi cię widzieć miło, ale jakżeś nie pomiarkował że wina tych odwiedzin spaść musi na nas?
— Dlaczego na was? — odparł przybyły, tego nie rozumiem. Wina mojego uczynku spada na mnie. Ale dlaczego ten uczynek ma być winą?
— Chciej mnie zrozumieć. — Ciotka posądziła Lusię o to że cię bałamuciła; jest to przypuszczenie niedorzeczne, które matce jedynaka całem sercem przebaczamy, ale nie życzylibyśmy sobie, żeby mu dodawać prawdopodobieństwa.
— Mój Miciu, dajże mi pokój! trujesz mi jedyną chwilę szczęśliwą w życiu.