Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O nią się niema co troszczyć — złośliwie kończyła Adolfina. — Nie masz pan wyobrażenia jakie robi furore między młodzieżą. Pod pozorem odwiedzania Mieczysława zbiegają się tłumy, aby na nią choć popatrzeć... Dwóch czy trzech profesorów rozkochanych śmiertelnie... i tylko co nie widać, jak za mąż wyjdzie, nawet może bardzo świetnie!
— Ale to nie może być! to nie może być! — porywając się z krzesła, zawołał Martynian — ona jest świetniejszego losu godna.
— Jak-to świetniejszego — przerwała Adolfina — alboż pan wiesz kto się o nią stara? Mówią że syn marszałka gubernialnego, młodzieniec, który ma odziedziczyć ogromne ojca majątki i znaczenie, kocha się w niej zapamiętale.
Spojrzała na niego, mówiąc, i żal się jej zrobiło chłopca, który nie mogąc słowa z siebie dobyć, siedział blady i darł rękawiczkę.
Nazajutrz Martynianowi nie wypadało jechać znowu, w parę dni jednak znalazł jakiś drobny powód i pospieszył do Burzymów. Tego samego rodzaju rozmowa zatrzymała go przez godzinę. Po trzecich odwiedzinach już niespokojna, coś przeczuwając, popłynęła sama pani Babińska. Obawiała się, aby prezesówna nie zbałamuciła jej syna...
Przyjęto panią Babińskę opowiadaniami o podróży, a po chwili Adolfina umyślnie naprowadziła rozmowę na Ordęskich.
— Niewątpliwie pani będzie ciekawą dowiedzieć się, co się z jej pupilami dzieje?
Ciocia mruknęła coś niewyraźnego.