Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak to, nic a nic? badał śmiejąc się z doskonale odegraną obojętnością Zygmunt.
— A no... nic, bo... przyznam ci się, że znowu plotkom głupim wierzyć nie mogę.
— A te plotki?
— Nie ma w nich sensu! zamknął Just: c’est bête!
Po chwili sam ciągnął niepytany:
— To pewna, że panna ma lat dwadzieścia kilka, do trzydziestu... że daje harbuzy wszystkim... że zresztą oprócz tego dziwactwa, nic jéj zarzucić niemożna, bo i piękna, i rozumna... i dowcipna...
— Zaostrzasz moją ciekawość! rzekł Zygmunt.
— A ba! jeśliś ciekawy, to pojedziemy. Goście są tam pożądani, szczególniéj saméj pani, która się bieli, różuje, smaruje nawet na dni powszednie i radaby snadź płodami kunsztu przed młodemi oczyma się pochwalić.
Nazajutrz wybierając pomiędzy polowaniem a wizytą, nieznacznie ku temu podżegnięty, hr. Just kazał zaprządz i pojechali do Zabrzezia.
Pańska co się zowie i na najwyższym stopniu elegancyi rezydencya, uczyniła wielkie na Zygmuncie wrażenie. W duchu powiedział sobie, jak Henryk IV, że nabycie takiego wspaniałego pałacu warto pewnéj ofiary. Znał dobrze ludzi, wiedział zatém, że tylko ubogich grzechy są nieprzebaczone; majętni na złotych szatach bezkarnie plamy noszą. Im wszystko wolno, są to przywileje stanu...
Z wielką uwagą przypatrywał się panu radcy. Był to człowiek niestary jeszcze, a przynajmniéj zachowany tak, że się wcale starym nie wydawał, pięknéj postawy, twarzy świeżéj, oka jasnego, czoła podniosłego, w obejściu uprzejmy, ale szczelnie w sobie