Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A Olimpia?
Szambelan zająknął się.
— Wszystko pani opowiem; ale najprzód każ pani dać sobie pokoje... bo... tam będzie najlepiéj...
Usłuchawszy rady, prowadzona przez szambelana, radczyni weszła do przeznaczonego jéj appartamentu i padła na fotel... Podniosła oczy na zakłopotanego towarzysza swego...
— Mów pan, odezwała się, mów mi pan wszystko, otwarcie... Jestże to prawda, że ten... ten niegodziwy uwodziciel tu się znalazł... że ona.... bezwstydna...
— Zapewne on tu być musiał, wyjąknął szambelan. Ja go nie widziałem, starałem się ignorować to, czemu już zapobiedz nie byłem w stanie. Zygmunt leżał między życiem a śmiercią. Musiałem być przy nim... a tymczasem...
— Cóż się stało?
Szambelan nie śmiał dokończyć.
— Mów, ale mówże co się stało?...
— Mojéj synowéj nie ma, nie ma ani śladu od dni kilku, znikła...
Radczyni krzyknęła i omdlała. Szczęściem razem z tłomokami, które wnoszono, weszła służąca jéj, obeznana z mdłościami pani, i natychmiast dobyła z podróżnych worków trzeźwiące leki, tak, że szambelan, który osób już w wieku ratować nie czuł się powołanym, od trudnego tego obowiązku był uwolniony.
Pozostał tylko skruszonym świadkiem przyjścia do zmysłów i towarzyszącego mu gniewu radczyni. Odprawiła sługę szybko, kazała drzwi zamknąć, i wstawszy żywo z krzesła, postąpiła groźnie ku staremu, który stał jak winowajca...