Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę cię Olimpio, miéj baczność na siebie... Zygmunt niepowinien nic wiedzieć, niczego się domyślać... Tu idzie o twoje szczęście, o jego życie, powiedz to sobie...
Dla hrabiny Klary być wplątaną w tak zajmującą a osobliwszą intrygę było prawdziwém błogosławieństwem losu. Nudziła się tak okrutnie, a tu nagle spadały na nią obowiązki, zajęcia, nad które milszych wyobrazić sobie nie umiała. Nie wiem czyby własny romans tak jéj był miły, tyle ich już przeżyła i ze wstrętem zerwała!
Wirtuoz właśnie ochłonąwszy rozpoczynał grę, gdy Klara nie słuchając go wcale, zatopiła się w obmyślaniu środków posiłkowania przyjaciołce...
— Ja ztąd nie wyjdę, szepnęła Olimpia, dopóki się nie upewnię, iż widzieć go będę. Znam go, będzie się sądził natrętnym, niebezpiecznym dla mnie i mojego spokoju, gotów ujść, trzeba temu zapobiedz... Ja się ztąd nie ruszę...
— Na Boga! miéj rozum i spuść się na mnie Olimpio, żywo poczęła mruczeć jéj do ucha, podnosząc się Klara. Zygmunt patrzy... Ty... ty nie doczekawszy końca koncertu odjedziesz do domu, ja zostanę... Powierz mi swoją sprawę. Jeśli chcesz mi ją ułatwić, zabierz Zygmunta, poszléj gdzie, zrób z nim co chcesz, aby mi tu nie przeszkadzał i wszystkiego nie popsuł. Jeśli odjedziesz, on się do mnie uczepi i wszystko sparaliżuje... Ty, jedź... pozwól mu, każ nawet jechać, choć na koźle...
— Nie mogę się poniżyć kłamstwem, stłumionym głosem odpowiedziała Olimpia.
— Zgubisz się tą przesadzoną szlachetnością. Kobieto! na miłość Boga i... tego twego muzyka, zakli-