Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rad nierad musiał wywlec się z hotelu i szukać jakiéj takiéj restauracyi.
Pierwsza z brzegu, jaka mu się nastręczyła, mająca pozór dosyć przyzwoity, była wystarczającą na zabicie głodu i nudy. P. Zygmunt miał naturę ojcowską lubił wszystkie życia wygody, nadewszystko: wytworne jadło i dobre wino, łakocie, stół wedle prawideł sztuki, wesołe towarzystwo i pozory państwa... Udawał pana niedbającego o pieniądze wcale nieźle, nawet naówczas gdy ich nie miał. Teraz tak mu było gorzkiém wszystko, tak obojetném, że go nawet kuchnia bardzo zaniedbana nie rozbudziła. Był to bowiem jeden z tych traktyerów, które przy wystawnéj powierzchowności, nie dbają ani o reputacyę, ani o sumienie. Gospodarz rachował na łapanie cudzoziemców, i obojetném mu było, że go późniéj łajali, że krzyczeli... Drudzy po nich tak samo się łapali na piękny lokal, na służbę i blichtry. Dwa rodzaje kuchni stanowiły spekulacyę: jedna dla cudzoziemców, z nieświeżych ryb i śmierdzącego mięsa, ochrzczonych pompatycznemi tytuły, druga równie licha dla ludzi ubogich, tania, przeznaczona miejscowym fanfaronom, dbającym więcéj o dobry ton niż o żołądek. Stołowali się tu biedni udający ludzi dostatnich, choćby przyszło odchorować...
Zygmuntowi podano w wazce udającéj srebrną, zupę udającą żółwiową, potém łososia odwiecznego, podprawionego jakimś sosem, daléj befsztyk, który mógł za zwierzynę uchodzić... Buteleczka wina z czerwoną pieczęcią kupiecką, etykietą złocistą, zamykała octowaty napój podprawiony spirytusem cynicznie... Cierpliwy z razu Zygmunt zaczynał się burzyć, podniósł oczy machinalnie, i naprzeciw siebie przy dru-