Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i to straszno, co się z Kurzeliszkami stanie, gdy do rezydencyi książęcej ten tabor z Warszawy najedzie.
— Myślicie o Wojewodzinie? — spytał ks. Woroszyło.
— A tak — mówił rezydent.
— To właśnie pora i zręczność — przerwał proboszcz, by Podkomorstwu usłużyć, bo sobie rady nie dadzą.
— A i ja im pomódz nie potrafię — począł prędko Czuryło. — Ludzi najedzie z wielkiego świata, z któremi ja i gadać nie potrafię, a zamęt będzie, a rwetes. Wojewodzina tu w całej okolicy nikogo znajomego niema, to niby familia, ona tu jak zasiędzie.
— Hm? toć się jej waszmość zląkł? — zapytał ks. Woroszyło — a to dopiero!
— Choćby i tak, nie wypieram się — mówił Czuryło — dla mnie to już zaciężko.
— Nie — nie mogę — nie mogę! — rzekł nagle: — Muszę jechać.
Coś w tem było tak zagadkowego, że ksiądz mu się bacznie zaczął przypatrywać.
— Mów-no prawdę — dodał — mnie ty znasz? Masz jakie powody do unikania tego dworu i ludzi?
Czuryło jakiś czas zmilczał.
— A — mam — rzekł wreszcie — no — mam — nie będę taił.
— I Podkomorzemu ich nie możesz wyjawić.
— Nie mogę — uchowaj Boże! — nie mogę.
Poczęli znowu chodzić milczący.
— Słuchaj-no — rzekł po namyśle ks. Woroszyło: Jak ci też starego nie żal, żebyś ty się dla jego miłości trochę nie poświęcił. Mnie się zdaje, że może być i wilk syty i koza cała. Powiedz wprost, że się wypraszasz, aby gdy ta jejmość przyjedzie, nie ka-