Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiosna w roku 1793 na Litwie była mokra i chłodna, doczekać się nie mogli ludzie dni jaśniejszych. Weszło czasem słońce, przygrzało odrobinę, zdawało się, że oto już, już zrobi się ciepło i zielone listki, które się dobywały leniwo, będą mogły nareszcie się rozwinąć, aliści napędził wiatr chmurę szarą i sypnęło krupami, często śniegiem, a smagało tak od północy ostrym szronem, że o zrzuceniu kożucha i mowy być nie mogło. Ci co pozasiewali zawczasu mocno się frasowali. Za każdą zmianą księżyca spodziewano się téż i w pogodzie polepszenia — lecz się to wcale nie iściło. Ludzie z tego wnosili różnie — Moskwa górę bierze, mówili, jak tylko jéj szczęście służy, chłody na świat idą.
Przytaczano nawet tego przykłady, że ile razy Moskale do Polski wchodzili, z nimi śnieg i mróz i wszystka bieda.
Tak samo dowodził i pan Michał Borysewicz, a był człek, co dosyć przeżył, wiele widział i pamiętał i oko miał na każdą rzecz, o którą się otarł. Naówczas już lat sobie liczył pod pięćdziesiąt, choć się trzymał czerstwo i zdrowo i pracował jeszcze, gdy się robota trafiła, nie tylko dozorując nad czeladnikami, ale i sam nieraz do kielni się biorąc z ochotą wielką. Był bowiem majstrem mularskim, a ile przez swe życie cegieł naskładał, gdyby, jak powiadał, choć szelągów tyle miał, milionowymby był panem. Za nieboszczyka