Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dokąd uszedł?
Wskazali ręką. Puścili się w czwał pogonią zapalczywsi.
— Gdzie król? — zakrzyczał inny zabiegając.
Nikt nie umiał powiedzieć, co się z królem stało. Nie wiedzieli ani kto z nim był, ani w którą zapędził się stronę. Łamali ręce ci co młodego pana tu przywiedli, co go niechcący wydali na zgubę.
W tem z nad Wisły okrzyk się dał słyszeć; z daleka widać było kupkę ludzi idących powoli, Trepka i wszyscy rzucili się w tę stronę.
Poznano wprędce wiernego Grzegorza, który szedł przodem, dźwigając nosze z gałęzi, na niem w krwawej opończy leżał ranny czy trup.
Obok noszów, szedł ksiądz, który w obozie towarzyszył panu, a rano mszę o brzasku odprawił. Gdy się zbliżyli, ujrzeli — króla...
Cały był krwią oblany, ale oczy czarne miał otwarte i usta mu się na pół bólem krzywiły, pół szczęściem uśmiechały. Spojrzał na Trepkę i zawołał głosem słabym:
— Bogu niechaj będzie chwała! — zwycięztwo!
Domawiając tych wyrażeń omdlał król, postawiono na ziemi nosze, cucić go poczęto wodą, poklękli przy nim wszyscy... Teraz dopiero spostrzeżono, iż za noszami ścieżka była krwawa, Kaźmirz leżał cały oblany i zbroczony. Pobiegli jedni za płatami, za chlebem i hubami drudzy. Grzegorz sam opatrywał rany...
Z omdlenia wracając do siebie Kaźmirz powiódł oczyma, uśmiechnął się i szepnął raz jeszcze:
— Przy nas zwycięztwo!
Na samem pobojowisku opatrzono królewskie rany. Były one ciężkie, krwi drogiej upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc unosił się nad la-