Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z kolei narzekania ze wszystkich się ust wydzierały.
— Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy też stoją. Czego Niemka Ryksa nie uniosła, to najezdnicy zabrali. Poszła ona precz do swoich Niemców, za nią syn Kaźmirz uchodzić musiał. Króla nie mamy, kraj bezpański, kto chce łupi. Złupili też Gniezno, obdarli kościoły, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła! — gdzie spojrzeć, pustynia.
— Zniknęło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy nie mamy.
— Nam tylko umierać, aby oczy nasze już nic nie widziały — dorzucił Lasota.
— A co najgorsza — rzekł Mszczuj — że własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy pogan się włóczą, którego z władyków napadną, na krzyż go przybijają, z urągowiskiem... Więc kto może za Wisłę ciągnie do Masława, tu mówią pokój jeszcze; on jeden ma siłę.
— My też sami nie wiemy — odezwał się Wszebor — czyby się do niego przekradać, aby żywot ocalić.
— Do Masława! — przerwał słabym głosem Lasota — co się śni tobie?... Człowiek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszczęść przyczyną.
Mszczuj ramionami wzdrygnął.
— Prawda to — rzekł — ale dziś będzie dobry kto bądź byle życie zbawił.
— Lepiej umierać — mruknął Lasota.
Gwarzyli tak, gdy Dębiec przyniósł im na skorupkach znalezionych w gruzach po kawałku wędzonego mięsa i po trochę na pół tylko ugotowanej kaszy. Zgłodniali wojacy dziękowali mu serdecznie.