Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Osłabionemu starcowi szło to dość ciężko, dyszał i musiał co chwila odpoczywać, lecz wkrótce znalazł drzwi i w kryjówce tej znalazł swą ubogą śpiżarnię nietkniętą. Z okrzykiem radości zabrał ile tylko unieść zdołał mąki, suszonego mięsa i krupów i pospieszył z tem szukać tego, co przed chwilą kawałkiem chleba go obdarzył. Znalazł go pod ścianą umierającego prawie z głodu i znużenia.
Pokrzepiwszy go wodą, której zaczerpał ze studni w garnek znaleziony na zgliszczach swej chaty, Dębiec zaczął rozniecać ogień, aby ugotować trochę zupy z mąki, gdy nagle usłyszeli tentent koni i przy świecącej jeszcze na wschodniem niebie zorzy wieczornej, ujrzeli dwóch jeźdźców, którzy zwolna jechali na gościńcu, co przez środek osady prowadził.
Lasota łatwo domyślił się w nich takich jak on sam zbiegów, tułających się i uchodzących nocą przed najezdnemi mordami i łupiestwem. Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w ręku trzymali.
Dębiec, który poznał ich od razu, wstał z ziemi i pospieszył na ich spotkanie.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Środy o miedzę od Lasoty osiedli.
Wszebór i Mszczuj Doliwowie strasznie znużeni byli błąkaniem się po lasach od dni kilku, bo dworce ich spalili najezdnicy do szczętu. — Z koni zsiadłszy poszli za Dębcem ku miejscu, gdzie leżał Lasota.
Smutnem było powitanie sąsiadów:
— Ot, co nam przyszło? — krzyknął.
Wszebór patrząc na rannego Lasotę i jego poszarpaną zbroję, dodał:
— Ot, co się z naszą ziemią stało! Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!