Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze, proszę jaśnie pana — dodał z ironicznym uśmiechem Śliwka, pana Strukczaszyca syn, chcąc niby rozjemcą być, niepotrzebnie wlazł między ludzi, to i tego raniono szpetnie. Ledwie go ekonom, mało nie na rękach salwował. Plejzyrowany!
Czemeryński szeroko rozwarł usta.
— Co-bo powiadasz? — zawołał.
— Jak mi Bóg miły — powtórzył Śliwka.
— A no, pewno! potwierdził Bracki.
Sędzia stał chwilę zamyślony, kombinując coś.
— Dobrze mu tak! — krzyknął nagle, dobrze. Gdyby samemu Strukczaszycowi się dostało, nie rzekłbym nic — niech w szkodę nie lizą, niech cudzego nie zagarniają! Dobrze! stokroć dobrze!
— Siano-śmy przeciągnęli na naszą stronę — dodał Śliwka.
Sędzia głową dał znak pochwalający, poszedł do kantorka, dobył coś z niego, u okna obliczył, i stojących w progu obdarzył za wierne posługi.
Wyszli. Czemeryńskiego twarz, zrazu rozpromieniona, pochmurniała wkrótce; rachował może następstwa. Przeszedł się parę razy po kancellaryi, lecz że do wieczerzy dano znać, wyszedł na pokoje. Tu nań pani sędzina i Leonilka, pani St. Aubin i ksiądz kapelan z Brześcia, Dominikanin, oczekiwali.
Ksiądz Ambroży, którego nie znamy jeszcze, ex-