Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłopak powożący, przekonał się, że do dóbr pod Witebskiem położonych nie jechali: pan Erazm kazał tak zawrócić — jakby do domu. Chłopakowi, który tam także najukochańszą, Paraskę, porzucił, do której dwór się cały zalecał, nadzwyczaj to było przyjemnem.
Jednego jesiennego poranku, panna Blandyna miała z suszonemi grzybami do czynienia, gdy obdarty żydek, zagadawszy coś o pierzu, które jakoby życzył sobie nabyć, wetknął jej w rękę karteczkę, dając dziwne jakieś znaki. Strwożona mocno ciocia, zdawszy grzyby chwilowo na pomocnicę, poszła do swojego pokoju, włożyła okulary, stanęła w oknie i cała drżąca czytać zaczęła. List był od pana Erazma. Nie zrozumiała go w początku, potem zbladła, zmówiła parę zdrowasiek, kartkę odczytała jeszcze raz i spaliła nakominku, szczypcami ją poprawiając, ażeby spłonęła do szczętu.
Żydek, który pierza potrzebował znikł wkrótce jak kamfora, a gdy do obiadu wyszła panna Blandyna, tak była zmieniona, iż Strukczaszyc spytał ją o zdrowie.
— Fluksya mnie męczy — odparła krótko.
— Na to niéma jak figa w mleku gotowana, — odezwał się stary, wszakżeś mnie aśińdzka sama tem wyleczyła.
Pomimo tej fluksyi p. Blandyna naparła się — była to sobota — pojechać na nieszpór do kościoła.