Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kunaszewski się skłonił.
— Nie pozostaje więc — dodał — nic nad umówienie się o czas i o warunki... Czemprędzej, tem lepiej. Dziś jeszcze postaram się o sekundatów.
Mecenas stał przybity, gniewny, zburzony — nie wiedząc jeszcze, co ma odpowiedzieć. — Floryan już miał odchodzić, gdy po namyśle odezwał się.
— Nie odmawiam satysfakcyi, jeżeli będzie potrzebną — nie odmawiam, ale przynajmniej się wprzód z panną Justyną rozmówić muszę...
Kunaszewski powtórzył ukłon.
— Będę czekał na rozkazy, rzekł, odchodząc.
Mecenasowi w głowie się kręciło... do wyzwania nie przywięzywał wagi, ale zły był wściekle.
Zawrócił się natychmiast do Podkomorzynej, którą znalazł siedzącą w krześle z koronką w ręku.
— Tego jeszcze brakło — począł od progu Kunaszewski po szalonemu wyzywa mnie na rękę, domagając się, abym panny Justyny nie zmuszał... Ja ją przecież siłą brać nie myślałem...
Potrzebuję widzieć się z nią natychmiast i rozmówić. Proszę po nią posłać. — Raz to skończyć potrzeba...
Głos mu drżał, padł na krzesło u drzwi i pot z czoła mrucząc ocierał.
Po chwili blada, niepewnym krokiem wsunęła się Justyna i stanęła na progu. Kalikst zobaczywszy ją, powstał szybko...