Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie Mecenasowi, ale ks. Zarębie powierzoną była. Gniewało go to... Nie tajnem zresztą nikomu było, że Szelawski napominał Kaliksta, aby mniemanych swych praw do ręki Justyny nie dochodził, a sierocie zostawił swobodę rozporządzania sobą.






Wieczorem po pogrzebie bezpańska Wólka była obrazem nieładu i rozprzężenia — tego stanu, który u nas dawniej bezkrólewiem nazywano.
W istocie nikt tu jeszcze nie objął rządów, nikt nie wydawał rozkazów — oczekiwano na coś... Bracia, którzy na pogrzeb wyjechali, każdy osobno, wracali taksamo, i nie zeszli się dnia tego do pokojów we dworze, — siedzieli w mieszkaniach...
W kątku cicho rozmawiając z sobą i popłakując, Podkomorzyną i Justysia czekały jakiegoś rozwiązania.
Około oficyn, przy dworze, w podwórzu stali kupkami pozbierani starzy słudzy, oficyaliści, wieśniacy szepcząc, rozpytując, domyślając się, kto tu obejmie rządy, do kogo się trzeba będzie zwrócić, aby sobie coś wyjednać.
Tłumaczono tu testament, — domyślano się niebywałych rzeczy, opowiadano o ostatnich godzinach nieboszczyka i o powaśnionych braciach, którzy prawie nie mówili z sobą.
Z młodych Szelawskich żaden tu bardzo lu-