Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gali, że Kalikstowi ubogiej sieroty nie śmiała nawet raić.
— Nie będę wiele wymagającym, — ciągnął dalej Mecenas — nie żądam majątku, nie mam pretensyi do stosunków arystokratycznych jak Julian, chcę mieć kobietę pomocnicę, pocieszycielkę.
— Zadajże sobie pracę jej poszukać, — odezwała się matka — niepodobna, aby ci się ona sama narzuciła.
— Mam coś na myśli — dokończył znacząco Kalikst, ale o tem mówić zawcześnie. W swojej porze mamie się zwierzę i zawczasu proszę o poparcie — ale — na dziś — dosyć.
Pocałował matkę w rękę, która doskonale zrozumiała i pochwalała to w duszy, że syn był rozważny, umiarkowany, i że zbyt nie spieszył gdy dziewczę jeszcze tak bardzo było młodziuchne.
Kalikst począł potem mówić o podróży, dawać rady co do popasów i noclegów, a że o Kunaszewskich wspomniano, żartobliwie napomknął, iż p. Floryan zdaje się bardzo grzecznym dla Justysi. Nie bez myśli natrącił o tem, i matka zrozumiała dla czego, bo zaraz go uspokoiła.
— O Justysię można być zawsze spokojnym — tak jest bardzo rozważna, chłodna i najmniejszej w sobie płochości nie ma. Bawi ją młodzik, ale ona sobie ani na chwilę głowy zawrócić nie da. Wiem z pewnością, że p. Floryana szacują na kilka kroć stotysięcy guldenów austryackich ma-