Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cywać i zawiązywać sobie przyszłość, ani zaniedbać się, by go Kunaszewski nie uprzedził — choć nie obawiał się młodzika, nie biorąc na serjo jego grzeczności.
Nazajutrz raniej niż zwykle był P. Kalikst u matki, gdzie przygotowania do podróży już się kończyły. Sędzina zabierająca Jadwisię była uszczęśliwiona. Czule powitała swojego Benjamina, który przychodził z twarzą nachmurzoną i siadł wzdychając. Szło to na rachunek odjazdu rodziców.
— A, nie uwierzy mama, — odezwał się — jak ja szczególniej uczuję gdy tu rodziców nie będzie. Sambo jestem jak palec. Bronisławowstwo mają siebie i dzieci — ja nikogo. Z nimi, choć nie jestem źle, ale też zbyt blizko niemogę być. Niezupełnie się godzą temperamenta nasze. Straszliwie czuję, moje osamotnienie.
— Mówiłam ci — przerwała sędzina — potrzeba się ożenić!
— Tak to łatwo powiedzieć — westchnął Kalikst. — Niechże mi matka znajdzie ten ideał któryby pomagał dźwigać brzemię żywota, a nie włożył na barki nowego? W żonie ja potrzebuję towarzyszki, osłody, orzeźwiającego czegoś. Panienki nasze miejskie wszystkie idą za mąż, niestety, dla siebie nie dla nas. Boję się. Z ręki mamy to bym ślepo żonę wziął — dokończył.
Sędzina spojrzała na niego, na myśl jej przyszła Justysia, ale wszyscy synowie tak wysoko się-