Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wały, trzymały razem, były sobie pomocą i podporą. Wszystko się to na nic nie zdało. Patrz co się z nich zrobiło? Ten do sasa, ten do lasa, każdy sobie...
Przez jedną króciuchną chwilę łudziłem się lepszem, gdy w chwili nieszczęścia, jakie spotkało Juliana, wszyscy przy nim stanęli, ale to była krótka chwila tylko, był to może ostatni wysiłek...
Póki jeszcze ja jako głowa familii trzymam się i — ich z sobą wiążę, póty jakkolwiek oni też czują się połączeni przezemnie... Nie stanie mnie — jutro się wszystko rozpadnie...
Julian już dziś wziął rozbrat z nimi, jutro może Bronisław z Kalikstem się poróżnić...
O Sabinie mówić niema co — idzie za mężem, a mąż stara się ją od nas wszystkich trzymać, jak najdalej. Stała się nam obcą!
Tam, gdzie rodzina straciła siłę jednoczącą — zkąd się ma wziąć ta, coby łączyła i skupiała całą społeczność? Interes będzie prowadził każdego w swoją stronę, a o godności, o powadze, o poszanowaniu tradycyi, o ofiarności mowy być nie może. Na czem je oprzeć, gdy miłości nie stanie.
Po całych tak dniach bolał stary Szelawski, — a ks. Zaręba usiłując go pocieszyć, niewiele mógł znaleźć oznak i symptomów, któreby coś lepszego zwiastowały.
Jakby na potwierdzenie złych przeczuć i przewidywania starego Szelawskiego — pomiędzy Bro-