Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie powiem, ażeby mnie wcale to było obojętnem, że dziecko stracone brata znalazłem, — miłem mi to zapewne, ale nadzwyczajnego szczęścia z tego nie mam. Zobaczemy, jak mi się podoba... Obciążać się opieką nie mogę, bom do niej nieudolny. Jestem stary, trybu życia nie zmienię. Krzywdy uczynić nie dopuszczę jej — ale dobrodziejstwa żadnego po mnie się spodziewać nie może.
Pan żądasz po mnie, jak się domyślam, abym bronił jej od Mecenasa, ale położenia nie znam. Szelawski, choć niemłody, człowiek stateczny i zamożny...
— Raczże pan o mnie zasięgnąć wiadomości — rzekł Kunaszewski. Pochlebiam sobie, że położenie moje, zamożność — nie ustąpią tym, jakie mój rywal przynosi, a zdaje mi się, że panna Justyna mi sprzyja i wieki nasze są stosowniejsze...
— W tem wszystkiem i rozpatrzenie się nie będzie dla mnie łatwe — odparł stary. Naprzód moje obowiązki przykuwają mnie do miejsca, powtóre — podróże kosztują, a ja niechętnie grosz w pocie czoła zapracowany tracę...
— Będę najszczęśliwszy, jeśli mi pan pozwolisz zawieść się do Wólki, i odprowadzić do Warszawy, a na to ani złamanego szeląga wydać nie potrzebujesz! przerwał Floryan.
— Tak — rzekł, śmiejąc się stary, ale się