Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dość było przy nim wspomnieć łowy, dość było widoku psów i broni myśliwskiej, aby się zapomniał zupełnie. Drzał słuchając opowiadań, a niekiedy oprzeć się nie mogąc pokusie, poły sutanny zakasawszy, stawał na przesmyku. — Za co się potem na surową skazywał pokutę.
— Nie przeszkadzało mu to do spełniania powinności swych dniem i nocą, z poświęceniem największem, — ale dręczyło sumienie. — Unikał też, o ile zdołał, wszelkich okazyi spotykania się z myśliwymi, rozmów z nimi. Sąsiedzi, ludzie żartobliwi, a nie widzący w tem nic zdrożnego, naumyślnie nastręczali mu zręczność zapolowania, po troszę go potem prześladując tą pasyjką, której on się wstydził.
— Zkądże cię to, mój ojcze, Pan Bóg prowadzi? zawołał Szelawski, oglądając się za żoną.
— Jadę od chorego, kochany wuju — rzekł ksiądz witając go czule. Chwała Bogu, nic mu nie będzie, a dobrze, że się wyspowiadał. Ponieważ mi wypadło około samych wrót przejeżdżać, chciałem się wujowstwu pokłonić — cóż słychać!
— U nas? mój ojcze! odparł Szelawski — no, nic — oprócz przygotowań do przyjęcia dzieci, których wiesz, że się na ten święty Jan spodziewamy, jak zwykle. Jejmość i ja łamiemy sobie głowy, aby im tu dobrze było, bo wiesz, jak to drodzy a rzadcy goście.