Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardziej zmęczoną, i mniej okazywał starania o elegancyą i pozory młodości.
Oczy jego biegały żywo, usta drgały nim je otworzył.
— Zgadujecie już — począł witając bratowę, która go zalotną minką przyjmowała — zgadujecie dla czego i z czem przybywam?? Jedziecie??
— Naturalnie! pospieszył z odpowiedzią brat, rękę mu podając.
Kalikst włosy żywym ruchem ręki poprawił nieszczęśliwie na głowie, a w istocie rozrzucił je tylko.
— Ja — także! westchnął Mecenas, naprzód, że mi tęskno do moich starych, powtóre, że to obowiązek, chociaż tak jestem właśnie zarzucony sprawami, tyle mam do czynienia, że ta para dni wiele mi kosztować może — a! co robić!
Zżymnął ramionami.
— O starych naszych zapominać się nie godzi — dodał. Julek tylko co go nie widać, z pewnością także nadciągnie.
— I Sabina z mężem, rzekł gospodarz, musiemy być wszyscy. Mnie się zdaje, że oni albo już są w Warszawie, lub dziś muszą nadciągnąć.
Milczeli, Mecenas się tymczasem rozpatrywał po mieszkaniu zadumany.
— Herbatę podają, dodał Bronisław, bratu kapelusz z rąk biorąc — chodź z nami! O tej porze już w biurze nic nie masz do czynienia, a tak