Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na sobie, — dołączył do nich przyniesione i drżącémi rękami brał je, składając na drugą stronę, ażeby wszystkie obliczyć... Nasycał się ich widokiem... Do niektórych świstków zaglądał, inne odrzucał, jakby oddawna znane — aż doszedłszy do dna głównego kompartymentu, odetchnął. Wszystko było w porządku, dwa rachunki: papiérowy i rzeczywisty zupełnie się ze sobą zgadzały. Zamknął więc spiesznie kasę i narzucił ją suknem jakby od niechcenia zwieszoném i z lampą odszedł do piérwszego pokoju. Rachunki wrzucił do biurka, zatrzasnął je i chodził znowu.
Najmniéj domyślny widz byłby wyczytał na twarzy, nie potrzebującéj się maskować w téj chwili — całą grę tych marzeń, których się człowiek dopuszcza, gdy mu do nich choć troszkę materyjału dostarczy życie.
Człowiek ten nie miał więcéj nad lat trzydzieści, choć z rysów jego stanowczo o wieku sądzić nie było można — miał więc jeszcze prawo marzyć, spodziéwać się i puszczać te bańki mydlane w powietrze, — które ludzie planami i programami nazywają.
Widocznie zabawiał się niemi, ślizgały mu się błyskawicami po twarzy, oddziaływały na niego tak, że rósł, prostował się, zmieniał, i ze skromnego bardzo człowieka stał się niemal poważną i wielką figurą. Usta mu się niekiedy febrycznie uśmiéchały, podnosił głowę, zaciérał włosy, brał się za boki, naostatku wielkim, głośnym śmiéchem się roześmiał.