Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał większą do życia, świat mu się zdawał weselszy i piękniejszy. Wyszedł z apatyi, która go często trapiła. Byłby może zapomniał chwilowego wzruszenia, gdyby znowu tegoż dnia nie spotkał się z Płockiemi, jak na złość w Saskim ogrodzie. Płocki sam idący z paniami, pochwycił go i przytrzymał. Szło mu nieco o to, aby ich razem w dobréj komitywie widziano. Zawiązała się i przeciągnęła rozmowa. Ledwie parę słów przemówił Orest do tych pań dosyć milczących, ale oczy mówiły, a ta mowa ich, jak wiadomo, nieskończenie jest dobitniejszą od zwyczajnéj i wyraża więcéj daleko i rozumié się łacniéj, niż słowa. Wzrok smętny panny Eulalii coraz częściéj spotykał się bardzo nieznacznie z oczyma Oresta, jakby go wyzywał o wybawienie z niewoli. Tak go jakoś Piętka rozumiał.
Gdy w końcu odprowadził te panie do powozu i pożegnał Płockiego, ostatnie wejrzenie rzucone nań przy rozstaniu tak było znaczące, iż Piętka długi czas po niém, przyjść do siebie nie mógł.
Przeciwko zwyczajowi swemu pobiegł sam jeden przejść się jeszcze po alei ogrodu, nie wiedząc dobrze z jaką myślą. Czuł się tylko niespokojnym, a wyjście z równowagi, którą tak troskliwie w życiu swém zawsze zachowywać się starał, mocno go mieszało. Nie był już panem siebie, gniewało go to.
Skutkiem téj przechadzki było najmocniejsze postanowienie unikania dalszych spotkań i usiłowania, aby te mrzonki dziecinne rozproszyć.