Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stniejszym umyśle nie mógł bez pewnego przejść wrażenia. Zatarł więc ręce i powinszował w duchu niezmiernéj zręczności, z jaką tego pionka na szachownicy losów swoich posunął... Pomysł był w istocie śmiały, wykonanie mistrzowskie. Jedno słówko mniéj lub więcéj stanowiło o całéj wartości faktu; Julijusz powinszował sobie kunsztu, z jakim wykonał planik, i zupełnie z siebie był zadowolnionym.
Z butnym humorem wszedł do swéj prywatnéj kancelaryi, w któréj zastał pracującego bladego Wytrychiewicza.
Jak zwykle, gdy dłużéj nieco trzeźwym wytrwać musiał, Wytrychiewicz był w humorze fatalnym. Oczy jego zdradzały gniéw, podrażnienie, znużenie i niemal nienawiść ku Płockiemu, który się doń zbliżył z miną wesołą i po ramieniu go poklepał poufale.
— Widzę, żeś kwaśny, rzekł... już się waćpanu zbiéra znowu na jakiś eksces! Żebyś téż nie umiał głupiéj namiętności w sobie zwyciężyć!
Wytrychiewicz spojrzał zjadliwe.
— Już to proszę pana dyrektora, rzekł, z namiętnościami, to pan sam wié najlepiéj, że człowiekowi trudno...
— I zmusisz mnie waćpan do tego, że w końcu będę cię musiał porzucić... dodał Płocki, a co będzie w takim razie!
— Co będzie? rzekł cicho Wytrychiewicz. Cóż ma być, ja się powieszę, albo utopię, matka z gło-