Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

du umrze, a na pana dyrektora powiedzą, żeś temu winien...
— Co waćpan pleciesz? oburzył się Płocki.
— Mówię, jak będzie, rzekł Wytrychiewicz. Kto winien? ja, wódka, djabeł, przeznaczenie, rozbiérać ludzie nie będą, i zrzucą na pana!!
Płocki zaciął usta.
— I na mocy tego myślisz sobie pozwalać! odezwał się oburzony... Więc co ma być, niech będzie, wolę się prędzéj rozstać z waćpanem, niż go cierpiéć i być przez niego kompromitowanym...
Wytrychiewicz ramionami ruszył.
— No, to odprawże mnie pan, zawołał. Co ma być, niech się stanie. Wolę się na stryczku kwadrans męczyć, niż u pana całe lata...
— Co się waćpanu dziś stało? zawołał Płocki, któż waćpana męczy?
— Cóż to ja tu w delicyjach opływam? roześmiał się Wytrychiewicz, poruszając coraz mocniéj... Niech pan dyrektor raczy się pofatygować zobaczyć moje mieszkanie, sprobować jedzenia, obliczy, co mam na utrzymanie moje i matki; a przekonasz się, że wprawdzie z głodu mi umrzéć nie dajesz, ale bankietów nie mam sprawiać za co...
Płocki osłupiał.
— Co waćpanu dziś jest? oszalałeś, czy co! zawołał. Gdyby nie litość nad matką jego, pokazałbym mu drzwi i kwita... A któż winien, że waćpanu dać więcéj do rąk nie można nad to, co trzeba, byś nie umarł z głodu!