Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w różnych dolach! Żyłem na wozie i pod wozem! A! ah! zaznałem wszystkiego.
Zdawał się wywnętrzać Wytrychiewicz, i mówić z zupełném wylaniem, głos nawet zniżył, jakby zwierzał się tylko przed Piętką...
— Dzieckiem będąc, miałem opiekuna, który mnie zamiast do szkół, oddał do kuchni... Z kuchty ledwiem się wyrwał potém na ławę szkolną!! Przemęczyłem w téj opiece dobrze, to mi tak twarz pokrzywiło.. Potém dorwałem się mająteczku, i gdym sam już mógł miéć kuchtę... chciałem zahulać... Bardzo to krótko trwało, niestety! Poszedłem pieszo ze wsi do miasta... bo mi nawet ostatnią parę fornalskich koni żydzi zlicytowali. W mieście... a!! czy to opowiadać warto. Ludzie co po słońcu chodzą, opalają się, a ci, co jak ja chodzą po biedzie, dostają takich smutnych twarzy...
Mówił to Wytrychiewicz głosem cichuteńkim, spoglądając coraz na Piętkę i badając wrażenie.
Pan Orest jakkolwiek do ujęcia nie łatwy, dał się szczerym tym wyznaniom wziąć za serce...
— Ale dziś, rzekł, jaśniéj wam z oczu patrzy.
— Być może, roześmiał się Wytrychiewicz. Muzyka Moniuszki przejęła mnie mocno. Ten mazur, te „Szumią jodły“ ten polonez... roskołysały mnie... rozgrzały...
Przyniesiono poncz. Miły zapaszek zaprawnego ananasem napoju rozchodził się dokoła. Wprzódy niż usty, pan sekretarz (tak się zwał Wytrychiewicz) pociągnął go powonieniem, czoło mu się rozjaśniło, ale usta zarazem przybrały wyraz iro-