Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże się temu feniksowi dobrze przypatrzę, dodał Żelazny. To w istocie coś osobliwszego u nas, człowiek takich przymiotów, wyrosły nagle, dający popęd przemysłowi, zabiegliwy, budzący do pracy, a przytem tak hojny i szlachetny... rara avis...
Piętka zmilczał. Miał to w obyczaju, iż przed ludźmi, którzy coś jasno widzieli, nigdy czarnych farb nie rozciérał. Przyczyniało się do tego może i lenistwo, apatyja jakaś, a może chętka obserwowania, jak ci ludzie przyjdą powoli do zmiany wyobrażeń.
— Brzydki jest, paskudnie brzydki, mówił pocichu Żelazny, no, ale zato służy za repoussoir żonie, która przy nim wydaje się jak obrazek Greuza. Śliczna twarzyczka... Panna téż nieszpetna wcale...
Ho! ho! dodał Żelazny, w tym samym rzędzie twój Werndorf siedzi...
— Mój? spytał Piętka.
— A no, idziecie razem, gdyby nie to, powiedziałbym, co o nim myślę.
— Sądzę, że nie możesz nic złego ani myśléć, ani powiedziéć, odezwał się Piętka.
— Złego absolutnie nie, ale zdaje mi się, że ta nowa gwiazda go zaćmi. Przynajmniéj taką w mieście opinją słyszałem. Choćby był Arystydesem, ludzie w końcu znużeni, nowego szukać będą, by w jego miejscu postawić. Już na tém słońcu znajdują plamy.
— Szczególna rzecz, mruknął Piętka, który