Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kretu, to mu pochlebiały, to go bolały... Po kilka razy na dzień czynił sobie wyrzuty, porywały go strachy i miłość przepłoszona wracała, przeglądał się w zwierciadle, liczył lata, obawiał się i zarazem pragnął przyśpieszyć małżeństwo. Na jedną z takich chwil, w których łysy Oleś odbywał z cygarem w ustach rachunek sumienia, weszła po cichu Hanna do ojca, z twarzą tak zmienioną, poważną, smutną, iż pan Aleksander się uląkł i śpiesznie ku niéj postąpił.
Stosunek ojca do córki był bardzo czuły, Oleś wszakże lękał się jéj, czuł wyższość, szanował, starał się przed nią ukryć ze swemi słabostkami.
— Cóż ty mi tak moja Hanno jakoś dziwnie wyglądasz? spytał jéj.
Córka pomilczała chwilę, jak ma przystąpić do draźliwéj rozmowy i uznała najwłaściwszem, nieodzywając się oddać ojcu pierścionek, który mu sama niegdyś ofiarowała. Pan Aleksander się przeląkł. Co to ma znaczyć? zawołał — Lelia go ojcu odsyła.
— Co za powód? Prawdziwie, niewiem, jakiś chwilowy kaprys... zresztą papa o tém z nią sam pomówi...
Oleś trzymał pierścionek w ręku i stał zamyślony. Cóż to jest? co mówiła... Ona to sama najlepiéj wytłómaczy? nic niewiem.
W twarzy starego wdowca malowały się zmieszane tak dziwnie uczucia niepokoju, żalu, a razem jakie-