Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dalszych pokojów prowadzące wskazując. Dołęga przyszedł do ucha. Co ci to jest?
— Bruździ mi ten Sylwan Ramułt... Był raz nie mówiłem nic... wczoraj go Lelia przyprowadziła, trudno wypędzić... a na dziś Hanna bez mojego pozwolenia, proprio motu, zaprosiła go na obiad. Cóż ja miałem zrobić? Hannie trudno znowu burę dać; a musiałem jéj jednak prawdę powiedzieć... Jak mi tu tych demokratów naprowadza do domu, nikt z naszych progu nie przestąpi...
— Kochanie moje, tyś winien, rzekł Dołęga...
— Ja?
— Ty — masz słabość do Lelii — trzeba się z tego otrząsnąć... rozpatrz się i zakochaj w czém takim coby ci nie zawadzało; jeśli już ta choroba do życia ci potrzebna...
Oleś mocno począł wzdychać.
— Niemogę, rzekł płaczliwie — jużem sobie czynił to postanowienie, by o niéj zapomnieć, kilka razy... nie widywałem jéj po roku i dłużéj. Cóż powiesz? wróci, zacznie mi się uśmiechać, spojrzy mi w oczy... wszystko się we mnie burzy... fiksuję za tą kobietą, powiadam ci fiksuję...
Pomyślawszy trochę, Dołęga mu się do ucha nachylił...
— Tylko to — między nami... począł szeptać — ona ma romans z Lubiczem.
— Nie może być?
— Daję ci słowo! doszedłem tego...