Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja z téj wiary tracę potrosze teraz.
— Dlaczegóż?
— Jest w mojém życiu jakby chwila spoczynku, któréj przeznaczenia zrozumieć nie mogę — rzekł Marek — a po któréj bądźcobądź, żal mi się zawsze zostanie.
— Jakaż to chwila? — ciszéj i trochę niepewnym głosem odezwała się panna Justyna.
— Właśnie obecna — rzekł Marek — siedzę tu tak długo, tak mi tu dobrze, a przecież wiem, że się sam z tego cichego raju wygnać muszę.
— To chyba pan sam — grzecznie odpowiedziała hrabianka — widzisz pan jak go moi rodzice przyjmują serdecznie.
— A pani? — cichuteńko spytał Mirek, spuszczając oczy i gotując się uciekać, jeśliby burzę sobie sprowadził na głowę.
— A ja? — powtórzyła wojewodzianka, wpatrując się w niego bacznie — cóż panu po tém jak ja dla niego jestem usposobioną? przywiązujesz-li do tego wartość jaką?
— Największą — rzekł Marek z zapałem.
Niepiękna twarz blada Justyny, okryła się rumieńcem: wystąpiło na nią trochę życia: wezdrgnęła.
— Nie mów pan tak — rzekła — jeśli to mówisz przez prostą galanteryą męzką... Nie godzi się