Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jechał na uzdrowionym już szpaku, z głową poniesioną do góry, nie pytając nikogo o drogę, bo mu ta była równie dobrą w prawo czy na lewo: jechał nie mając robić co innego.
W owym czasie prócz głównych gościńców, które potrosze utrzymywano, resztę wyrabiały wozy, radziła potrzeba. Gdy podróżni zbyt zajeżdżali na pola, rzucano im kłodę lub furę chrustu, przekopywano rówczaki, co nie zawsze od uszkodzenia zboże broniło; gdy kałuże były zbyt głębokie, zasypywano je najbliższym, jaki się znalazł materyałem, a nawet kamieniami: zresztą kręciła się droga fantastycznie, wyjeżdżała jak i gdzie jéj było dogodniéj.
Pan Marek z miasteczka wyruszył był wprawdzie szerokim i wielkim gościńcem, jak się znalazł potém na wązkiéj drożynie i w lesie, o tém ani wiedział, ani téż bardzo się o to troskał. Szpak zapomniawszy o wczorajszém utrapieniu, chwytał gałęzie, które napotkał. Wawrek drzémał, Marek myślał sobie, ale nie mordując się zbytnio zagłębianiem w filozofią życia: rachował kiedy na popas stanąć wypadnie. I jakoś tak powoli wyjechali z lasu na pola: słońce już dobrze przypiekało. Kawał drogi się zrobiło. Okolica była równa, ładna, żyzna. W lewo, na wzgórku niewielkim widział biały