Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzinę czwartą, unikając gorąca, i żeby go pół godziny wprzódy obudził.
Stało się jak rozkazał. Dzień wiosenny, acz ranek był nieco mglisty, obiecywał się bardzo piękny. Słońce jeszcze me dopiekało, rosy perliły się na kwiatach, niziny okryte były, jakby na sen, miękkiemi mgły puchami, świat wonią wypowiadał młode szczęście swoje.
Jest to jeden z tych języków, którego my ludzie jeszcześmy się przez kilka tysięcy lat, nawet alfabetu nauczyć nie mogli: zwierzęta są daleko w tym względzie mądrzejsze. Nie umiemy powiedzieć, co znaczy harmonijna i spokojna woń fijołka, co uderzające zapachy natury, co róży oddechy, co lilij westchnienia. Czujemy, że niewidzialne atomy odzywają się tajemniczym językiem po zmysłach naszych, ale nie rozumiemy ani piosnki słowika, ani zapachu kwiatu, choć oboje gotowiśmy rozebrać, opisać, a nawet wynaśladować.
Pan Marek wszakże nietylko nie miał najmniejszéj pokusy odkryć tajemnicy liści brzozowych, których orzeźwiającą balsamiczną wonią oddychał, przypominając sobie tylko użytek niegodziwy brzeziny, przez kanafarza w klasztorze; ale natura (byle za kołnierz nie lało) była mu najzupełniéj obojętną.