Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

suknie, księgi, przybory poskładane i sznurami ściągnięte. Wojewodzic nie spełna wiedział co się z nim działo. W całym też domu czuć było, iż ktoś go taki opuszczał, po którym miała zostać nieprzemożona tęsknota. Dzień ten smutny wszedł najpiękniejszym dniem jesieni, z ciepłem słońcem, niebem czystem i pogodą wiosenną. Jedwabne nici pajęczyn snuły się po odżyłych kwiatach, gdzieniegdzie dźwigając jak perłę rosy kropelkę. W ogrodzie szczebiotały ptaszki, a w ulicach wił się tłum korzystający z ostatnich dni pogody.
Ledwie ku południowi mógł się wojewodzic uwolnić od natręta, który mu ciężył. Służąca puknęła dając znać, że czekano z obiadem. Janusz ze wschodów zbiegł szybko i znalazł się w pokoiku Frydy, w progu, oko w oko z dzieweczką.
Stała tak czekając nań, cała w czerni ubrana, blada, smętna, trzymając w ręku zwiędłą wczorajszą gałązkę. Nie mieli jednak czasu przemówić słowa, i ledwie pozdrowił ją przybyły, gdy weszła z przeciągniętą swą smutną twarzą ciocia Gertruda, ciekawie wpatrując się w młodzieńca.
— Prawdaż to? — zapytała — że tak pospiesznie jechać musicie? Czy złe jakie wieści z domu? Czyż ani dnia strzymać się wam nie wolno?