Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dząc ciągle po pokoju — wybrał się przeciw takiéj chmury! Mil kilka karczmy niéma na drodze, a pioruny w tamtéj stronie biją a biją! —
— Nic mu się nie stanie — odpowiedziałem z goryczą. — Licho go nie weźmie — rzekłem w duchu, tego przeklętego Porucznika. —
Burza coraz się zbliżała, pioruny biły a biły, i wiatr szumiał, gałęźmi drzew tłukąc o okna pokoju, nareście krople ciężkie deszczu stukać zaczęły o szyby. Antosia pocichu się modliła, ja siedziałem milczący, stryj chodził, mrucząc coś niezrozumiałego.
Siedząc naprzeciw okna, uczułem po raz piérwszy światło błyskawicy, które jak przez mgły gęste ujrzałem. Uradowałem się tém i poczęłem wołać do Antosi:
— Widzę! widzę! — właśnie z taką zapamiętałością i roskoszą, z jaką Archimedes wołał swoje: Eureka!. Porwałem się z krzesła, wyciągnęłem ręce, drżałem cały; Antosi rękę uczułem w swojéj, zbliżyłem twarz ku jéj twarzy, napotkałem na niéj — łzę. Upadłem na kolana, dziękując jéj za nią.
W tém myśl dziwna przebiegła mi przez głowę — Ta łza byłali łzą radości, czy łzą smutku?