Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

311
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

Łzy błysnęły na oczach Sary; zamilkła, zawahała się i wyszła nie mówiąc słowa.
A w dworku na przedmieściu dogorywał już poeta. Konanie jego było całe poezyą i śpiewem. Dziewictwo duszy, z którém umierał, podniesienie ducha, które wyrobiła boleść, czyniły z niego istotę prawie nadziemską. Chwilami był wieszczem natchnionym, a słuchającym słów, które ze spalonych ust jego się wyrywały, dreszcz przelatywał po skórze. Z upadkiem ciała, władze duszy spotęgowały się w nim nad zakresy ludziom zwykłe; widział jak we śnie magnetycznym przyszłość, ludzkość, świat, dzieje — a w człowieku czytał jak w otwartéj księdze. Ten stan pobudzenia trwał przerywany tylko krótkiemi snami, lekkiemi jak obłoczek na niebie i spoczynkiem dumań pełnym. Bazylewicz, księgarze częstymi bywali gośćmi w ubogim domku, chwytając z pod rąk umierającego pieśni jego i słowa, którym ceny dodawała jeszcze może niezwyczajność położenia i rozgłoszona choroba z cierpienia ciężkiego pochodząca. Tak mało ludzi z miłości umiera, a tak wielu z niéj żyje!
Czytano z zajęciem, z ciekawością, co gorączką spieczone wydały usta, co spragniona i spalona pragnieniem wylała dusza; a świat oblegał z dala ten dworek samotny, choć przez okno chcąc zobaczyć tego, co umiał kochać na śmierć i do śmierci! Często z krwawą boleścią musiano od drzwi jego odpychać natrętów, co zatruliby chwile ostatnie, byle powiedzieć mogli, że widzieli to dziwadło — poetę, co umierał z miłosnego żalu. Często względy przyzwoitości nie pozwalały odepchnąć nielitościwych widzów, co sami niewarci będąc, by kto na nich spojrzał, wszystkiemu na zimno przypatrywać się chcieli. Łapano kartki sypiące