Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

307
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

Szarskiego oznajmił, że zbliża się ostatnia biednego męczennika godzina.
Taż sama to choroba, na którą umierającego widział Karolka, miała porwać ze świata młodzieńca; suchoty już się w nim były rozwinęły i doszły do tego stopnia, w którym płomienia ich już sztuka ugasić nie umie. Wpadły mu oczy, pierś wklęsła, spaliły się usta rumiane, wycięte plamy ceglaste wystąpiły na policzki, a krótkiéj mowie często brakło oddechu. W tym stanie praca dobijała go jeszcze, a rzucić jéj nie umiał, nie mógł. Zdawało się, że gorączka ciała wpływała tylko na podniesienie gorączki myśli, i Stanisław w ostatnich chwilach nakreślił jeszcze dramat, pełny niesłychanego ognia i siły, konając już prawie. Począł potém poemat fantastyczny z tych wieków mistycznych, w których ludzie pierwotnymi byli istotnie olbrzymami uczuć, ale na ten śpiew już mu tchu zabrakło; struny lutni pękały po jednéj, jęcząc boleśnie.
Wieczorami jeszcze, gdy go opanowała gorączka trawiąca, marzył, że dośpiewa pieśni, że drugą jeszcze zasnuje nićmi złotemi, że oddając się pracy, boleść serca uczyni płodną dzieły wielkiemi... Ale rano, po nocnych marzeniach, już pióra utrzymać nie mógł, już dyktując po cichu, kaszlał, krwią brocząc chustkę, i odetchnąć nie potrafił bez żywych boleści.
Z Krasnobrodu, mimo wezwania, nikt nie przybywał. Tam zajęci byli weselem Mani, zasiewem wiosennym, a Wilno tak się im zdawało daleko, a choroba tak przesadzona, a śmierć tak niepodobna! Stanisław więc osamotniony, rzucony na łup boleści, cierpiał, nie mając nikogo nawet, coby nań spojrzał z litości.