Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żebyś mnie męczył powoli i piekł wolnym ogniem, potworo! pójdziem obiedwie. Miałżebyś znać mnie obcą, kiedyś nie znał córki!
— Po co ona tu przyszła — krzyknął ojciec — niech niesie swój wstyd po świecie... ja jej nie znam, ja ją przekląłem.
Marja wyrwała się od matki, pobiegła do drzwi i znikła. Ale serce matczyne rozdarło się okropnie, odepchnęła męża i z krzykiem rzuciła się za córką.
Spojrzała — w oddaleniu widać ją było uciekającą drogą... biegła za nią... spotkały się.
— To ty, matko?
— Ja, moje dziecię... pójdziem razem! — Przyciskała ją do piersi i ssała krew z jej rany.
Franciszek dość niespokojny stał na ganku i charty zwoływał. Werner chodząc po sali, poprawiał perukę... a dwie kobiety poszły i nocowały w lesie. Nazajutrz obie były w klasztorze. Nikt nie posłał za niemi, nikt ich nie gonił; tylko dano znać w tydzień, że pan Werner ubity został apopleksją. Franciszek nie wezwał matki do siebie, odesłał, co do niej należało, zapewnił, że dotrzyma testamentowego zapisu, i oznajmił, że Marja była wydziedziczona, dla niego zaś świętą była wola nieboszczyka ojca.
Lecz im, które zerwały wszystkie związki ze światem, obojętnem to było; zamknięte w klasztorze, płakały obie, ale łez ich nikt nie widział,