Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc tych skarbów, któremi nam szafowały dni piérwsze tak hojnie, — skąpi, chowamy odrobiny i zeschłe nawet staramy się odwilżyć pamiątki... Ale w dniach młodości piorunem lecą uczucia. Nie dziwujcie się, żem w rok całkiem zapomniał i odwiedzin u Bonifratrów, i Jana i kwiatków, i wrażenia jakie na mnie zrobił widok tego rozdwojonego człowieka.
W wielkiéj sali domu Müllera, trzech czy czterech nas zasiadło do obiadu u osobnego stoliczka przy oknie. Dla naszych akademickich kieszeni, zuchwalstwem było porywać się na kartę Titiusa, ale przybyły z prowincyi ex-towarzysz zapraszał, wesoło więc zabieraliśmy się po naszéj powszedniéj strawie zgodzonéj miesięcznie i pożeranéj za pańszczyznę, byle nie umrzéć z głodu — odwilżyć usta wytworniejszém jadłem. Nigdym jedzenia, jako przyjemności życia nie pojmował, miałem je tylko za niezbędną potrzebę dosyć upokarzającą i nudną, ale kilka razy trafiło mi się, po długiém wygłodzeniu, lub wstręt obudzających pokarmach, doznać prawie przyjemności u dobrego i smacznego stołu, — odzywało się zwierzę we mnie. Ten