Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniemanych glazerunków... a nic nie poczynał. Stary trząsł głową z niecierpliwości.
— Wasz brat daleko od was zręczniejszy — rzekł z cicha.
— Być może.
— Pozwólcie mi odejść na chwilę — porywając się żywo, zawołała Pepita i szepnęła coś na ucho starcowi.
— Do czego? — równie cicho odrzekł starzec — zgodził się darmo cię odmalować.
— Ja tego chcę — zawołała dziewczyna.
— Ale ja nie mam pieniędzy — mruczał Andrea.
— Ja mam — odpowiedziała Pepita — idę i przyniosę, oddam mu.
— To daremna strata.
— Ja tak chcę — tupając nóżką powtórzyła.
— Rób jak chcesz.
Pepita wybiegła i chwilkę tylko zabawiła, wróciwszy trzymała coś w papierze uwiniętego.
Jan nareszcie uspokojony nieco, odważył się glasować ciemniejsze miejsca portretu — ale tak lekko, że im tylko połysk dawał. Stary poglądał nań z ukosa i nie ganił roboty.
— Jutro przyjdę dokończyć jeszcze, teraz niech wysycha — dodał okrywając trójnóg i spoglądając na Pepitę.
Ona wstała niespokojnie z krzesła.
— Daj pokój, nie rób tego... — szepnął Andrea.
— Ja tak chcę — powtórzyła uparta.
Maledetto ustąpił. Z uśmiechem zbliżyła się Pepita do Jana.
— Oddajcie to bratu — rzekła wciskając mu ze zna-