Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mów, mów dalej! — zakrzyczał Jan — wnętrzności mi się rozdzierają... prędzej mów, prędzej!...
— Zachwalono mi zbiór obrazów i marmury Andrea Maledetty. Ale jak się tam dostać? jakim pozorem? Stary Cicerone znający się ze stróżem pałacu zapewnił mnie, że Andrea dnia jednego wynijdzie na przedmieścia po pieniądze, i że kupiwszy starego Lamberta posługacza, ten mi pozwoli przebiedz galerję Maledetty. Z południa więc dnia jednego — idę. — Lamberto, godny swego pana sługa, stary łachman człowieka, wytargowawszy się ze mną, poprowadził mnie na górę. Byłem w zachwyceniu! A! co arcydzieł! Wiele obrazów, których doskonałe kopje pod imieniem oryginałów Rafaela, Guido Romano, Andrea del Sarto, Dominiquina, Guido Reni, pojechały do Anglji i zdobią Muzeum narodowe w Londynie, tu się w prawdziwych oryginałach znajdują. — Mnóstwo marmurów, bronzów dawnych, etrusków. — Stałem osłupiały, bo prócz Watykańskiej żadnej jeszcze tak bogatej kolekcji nie widziałem. Nie wierzyłem oczom. Przebiegłem oszalony wielością skarbów nagromadzonych, dwie czy trzy sale. Na końcu w pół otwarte drzwi uchylam i widzę...
— Pepitę! — zawołał Jan.
— Właśnie, siedziała w oknie smutna, strojna jak posąg Madony, obróciła się ku mnie z podziwieniem, popatrzyła, a w tem nielitościwy Lamberto drzwi mrucząc zatrzasnął.
Jakkolwiek nie obojętny jestem wcale na wdzięki kobiece, a Pepita zachwycająca, więcej mnie jednak w tej chwili zajęły arcydzieła — bom przedewszytkiem artysta. Stałem niemy przed wyborną kopją św. Cecylji