Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rafaela przez Giulio Romano i nasycić się nią nie mogłem.
W tem czuję, że Lambert ciągnie mnie siłą ku drzwiom — opieram się nieprzytomny, słychać kroki na wschodach. — Lambert z rozpaczą szarpie mnie — wchodzi Maledetto. Wszedł i wprost jak na złodzieja rzucił się na mnie; myślałem że mnie udusi — Lambert mu pomagał.
— Co on tu robi? co on tu robi? — krzyczał trzęsący się ze złości Andrea.
— Wszedł gwałtem, wcisnął się, napadł — odpowiedział Lamberto.
— Złodziej — dodał Maledetto — złodziej. —
Ledwiem się mógł wydobyć z jego uścisku silnego i wytłumaczyć. Ale próżno zwalałem winę na Lamberta, który zajadle mi przeczył i dowodził, żem wszedł napaścią. Bał się chleba utracić.
— Jestem malarz, artysta, — rzekłem w końcu do gospodarza — każecie mi, wyjdę, ale co w tem złego żem zobaczył skarby wasze?
— A prawda — mimowolnie wyrwało się Maledecie — że skarby mam. — I oczy mu się zaiskrzyły.
— O! arcydzieła.
— I wyście malarz? — zapytał trochę udobruchany.
— Jestem malarzem.
Zamyślił się. —
— Robisz portrety? zapytał znowu.
— Robię — odpowiedziałem, bo jużem się nieco domyślał, o co mu szło.
— I podjąłbyś się zrobić mi... — tu się zatrzymał.
Wskazałem ręką na drzwi pokoju, gdzie była Pepita. Stary zapyrzył się, zaczerwienił i rzucił na Lamberta.