Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— My się widzę nigdy zrozumieć nie potrafimy.
— To bardzo być może — a niemniej kochać się będziem. Nie mów jednak nie zrozumiemy. — Zrozumiemy owszem doskonale, ale nie dzieląc przekonań, będziem się nad sobą litować wzajemnie.
— O! litość moją masz całą, biedny mój przyjacielu; i jak nie miałbym się litować nad tobą? Tyś najnieszczęśliwszy ze wszystkich nieszczęśliwych, bo gonisz za niedoścignionem, żądasz niepodobnego. Jesteś jak ten coby chciał pojąć nieskończoność, rozmierzyć wieczność. Ale czemu nie starasz się raczej wyleczyć z choroby?
— Daj mi lekarstwo!
— Lekarstwo? — najprostsze, homeopatyczne. Similia similibus — miłość, kobietę. — Weź żonę, weź kochankę, znuż się miłością, zużyj rozkoszą, a rozczarujesz.
— Nie rozumiesz mnie! Tyś ciało i ciałem mierzysz ducha. Ja nie chcę rozkoszy ciała.
— Szaleństwo! Ciało tak jest związane z duszą, że w naszym świecie rozkosz duszy nie może nie być razem w pewien sposób rozkoszą ciała; rozkosz ciała nie może nie być rozkoszą duszy.
— Materjalista!
— Chciałżebyś miłości bez nadziei?
— Bez nadziei czego?
— Posiadania.
— Może; byleby była silna, namiętna, płomienista... szalona... wzajemność.
— Dobryś! — zawołał Adam, — sofistykujesz; taka wzajemność ciągnie za sobą posiadanie.
— Tak! gdyby na drodze nie leżały obowiązki do spełnienia... przeszkody święte.
— Namiętność wszystko łamie.