Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pepita, słówko...
— Ani słowa.
— Dla czegożeś dla mnie tak okrutna?
— O! — było odpowiedzią całą, ale śmiech towarzyszący, przymuszony, suchy, zdradzał niepokój, na którym łatwo się było poznać.
Adorata! słówko tylko.
— W swoją drogę.
I tak biegła dalej, ale po chwilce obejrzała się jednak. — Lucio szedł za nią. Minęła już pałac Maledetty. — Dziś ciemno tu było w oknach i pusto. Zastanowiła się u wrót pobocznych i spytała stróża:
— Maledetto?...
— Umarł. — Sucho odpowiedział stary sługa.
— Kiedy?
— Wczoraj w nocy. Ożenił się i umarł. — Dom jak widzicie opieczętowany, a ciało na katafalku, dla tego okna zasłonione i ciemno w pałacu.
Litość ścisnęła za serce Pepitę. — Pomyślała ile razy całował jej nogi, ile razy tarzał się odepchnięty, jak zmarł z miłości. Stanęła i łza zakręciła się w jej czarownem oku.
Povero! — zawołała, i karnawał znikł z jej oczów. Zawróciła się, weszła w bramę, przebyła wschody na których dwie tylko lampy smutnie gorzały przy czarnem suknie z trupią głową i żegnając się, trwożliwie otwartemi szeroko drzwiami, wcisnęła się do pustej zupełnie sali: — Obnażona ze wszelkich ozdób, okna zawieszone kirem z trupiemi głowy, pusta. — W pośrodku wzniesiony katafalk, otoczony świecami i lampy, na nim wedle zwyczaju włoskiego, umarły odkryty, we wczorajszym ślubnym stroju, z bukietem u boku. — Pepita