Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tworne. Tłum ludzi stał w przedpokoju. Sale oświetlone tysiącem świec, czerniły się i pstrzyły ogromną liczbą gości. A po nad głowy masek, w strumieniach świateł, jak urocze fantasmata poglądały ze złotych ram mistrzowskie płótna Rafaelów, Giuliów, Dominiquina, del Sarto, Guida, Ticiana i Albano. — Z zieleni, z kwiatów i liści białe marmury tu i owdzie wyzierały wdzięcznie, jak bóstwa zgasłego świata, chcące się nowemu przypatrzyć.
Ten długi szereg salonów przybranych wytwornie, zachwycający widok przedstawiał. — Ale oczy Pepity olśnione blaskami, zdumione, szukały dotąd napróżno Maledetty.
— Chodźmy, chodźmy dalej — mówiła, przeciskając się przez tłum — dalej! dalej.
I rozsadzając sobą napływ wesołych gości, posuwali się oglądając na wszystkie strony, ku znanemu gabinetowi. — Wszystko tu było nie do poznania. Drzwi pokoju tego purpurowa osłaniała ze złotemi frędzlami, sznury i kutasy firauka. Po za nią jak w ramach obrazu, widać było gospodarza. Łysy starzec sparaliżowany na pół, z krwią zawsze nabiegłem okiem, siedział w bogatem krześle, ubrany jak do ślubu. Biały na nim jedwabny strój, świecący od brylantów i złota, ogromny bukiet u piersi. Dwóch czy trzech ludzi zwijali się koło niego z bukietami także.
— Cóż to? żeni się Maledetto? — zawoła Pepita.
I zbliżyli się. Stary szepleniąc chropawo gadał z bliższymi.
— Kupiłem ją u Paola Transteveranina na wagę złota! Dziś ślub mój! nie chce go dłużej odkładać... za-