Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ze wszystkich jego okien złociste spływały makaty, balkon strojny był w kobiercy, wstęgi, galony — świeciło się z wnętrza pożarem świec. Tłum cisnął się i wyciskał ze wschodów.
— Cóż mu się stało? — zastanawiając się mówiła ciekawa dziewczyna, podnosząc oczy do góry. — Chyba to nie jego już pałac?
I podeszli ku stróżowi, który wpół pijany szarpał się w bramie z pijanymi zupełnie przyjaciołmi.
— Signor Maledetto? — spytała.
— A! a! Signor Andrea! na górze! jest! przyjmuje! wielka uczta i wesele.
— Wszakżem w masce! — rozdrażniona zawołała Pepita (kto wie czy nie gniew ją opanował za tak rychłe zapomnienie)... chodźmy!
— Dokąd? — nie wierząc swym uszom zapytał Jan.
— Na górę!
— Pepito?!
— Chodźmy!
— Co za myśl?
— Nie pozna mnie... jestem w masce.
— Ale po cóż?
— O! chcę go zobaczyć, koniecznie! koniecznie! chodźmy!
I pociągnęła za sobą uparta Jana i dwóch jego towarzyszów. — Na szerokich marmurowych wschodach śmiejący się przewalał tłum masek, które wychodziły i wchodziły. U drzwi stało dwóch paradnie przybranych hajduków. Pepita osłupiała.
— Patrzajcie co się skąpcowi stało!
Było się czemu dziwić, bo dom nie do poznania się mienił. Wszystko było odświeżone, lśniące, bogate, wy-